Dzisiaj kolejny raz zadzwonił telefon - koleżanka prosiła o pilne przyjęcie dziewczynki do terapii. W okresie ostatniego pół roku to już dziesiąta. Czasami kiedy wchodzą do gabinetu już wiem o czym będzie mowa, czasami są totalnym zaskoczeniem. Czasami potrzebujemy kilku spotkań na wyjście z szafy, a czasami wystarcza nam 30 minut rozmowy. Potem następuje długi proces.. pracy z akceptacją, pracy z rodzicami, pracy z nazywaniem rzeczy po imieniu. O czym mówię? O dziewczynkach, nastolatkach, którzy czują się chłopcami. Wiem, wiem - temat mało wygodny, ciągle mało znany, bardzo mocno nieakceptowany społecznie.
Nie oceniam, towarzyszę. Tym dzieciakom, ich rodzinom.
Nocne dyżury telefonów zaufania dla dzieci urywają się od dramatycznych wyznań. Przyjście do gabinetu i wypowiedzenie śpiewnym tonem głosu "czy mogłaby pani mówić do mnie Feliks?" wymaga gigantycznej odwagi i podjęcia ryzyka - czy kolejny raz ich ktoś nie wyrzuci z gabinetu.
Nie wyrzucam.

Takie tam.. ludzkie sprawy. Po prostu.